Około 15 tysięcy lat temu w Skandynawii zaczęły gromadzić się olbrzymie pokłady śniegów i lodów, które pod wpływem swojego ciężaru zaczęły, jako lodowce, przechodzić na tereny sąsiednie. Rzeki lodowe przeszły więc przez Bałtyk i dotarły do Polski. W czasie gdy lodowiec zsuwał się z gór Skandynawii zabierał skały i niósł je ze sobą. Kiedy lodowiec topniał skały opadały na ziemię.
Na terenie Gór Bukowych czoło lodowca zatrzymało się na dłużej i zgromadziło się tam więcej materiału skalnego.
Wody, które płynęły przez te tereny po ustąpieniu lodowca powycinały we wzgórzach doliny. Dlatego spacer po puszczy przypomina momentami górską wędrówkę. Ale nawet dla tych, którzy nie lubią chodzić po górach, przejście po grani patrząc na różowe wczesną wiosną i porośnięte bukami będzie magiczną przygodą.
Kurhany to pozostałość wielkiego cmentarzyska z epoki brązu (1200 - 1000 lat p.n.e.). Zostały odkryte w połowie XIX wieku. Groby były systematycznie niszczone przez okoliczną ludność, która rozkradała kamienie. W tym miejscu znajdowały się setki mogił. Całość była otoczona kamiennym kręgiem. Dziś widoczne są cztery kurhany, z których największy ma ok. 10 m średnicy i ok. 2 m wysokości, pozostałe od 2 do 4 m średnicy i 1 m wysokości. Obok zalega głaz narzutowy zwany Ołtarzem. Prawdopodobnie jest to dawny kamień kultowy. Jednak ci, którzy spodziewają się znaleźć tam jakiekolwiek ślady bytowania pradawnych Słowian mogą się zdziwić. Po kamieniach nie ma śladu, zostały trzy pagórki. Ale to miejsce, które trzeba zobaczyć, bo to jeden z najpiękniejszych fragmentów puszczy. Ponieważ jest to teren rezerwatu nie znajdziemy tam śmieci i innych śladów bytności człowieka. Zobaczymy za to przepiękny las mieszany. I nie trzeba bujnej wyobraźni by poczuć się jak Robin Hood. Bo tak musiało wyglądać jego Sherwood.
Przy odrobinie szczęścia mamy szansę trafić na stado łań prowadzonych przez jelenie. My widzieliśmy ich kilkadziesiąt. Widok niezwykły!
Jak tak trafić? Idąc czerwonym szlakiem od Starego Czarnowa po wejściu do lasu szlak skręca w lewo a my prosto. Po około 500 metrach przy samej drodze z lewej strony leży omszały kamień. Na lewo widać kurhany.
Uwaga! Idąc wskazaną drogą, na ostatnich kilkudziesięciu metrach, po minięciu przecinki znajdziemy się na terenie rezerwatu. Wskazany jest powrót tą samą drogą do czerwonego szlaku.
Grodzisko Chojna znajdowało się na wzgórzu. Znajdziecie je na niebieskim szlaku ze Zdrojów do Zdunowa. Góra ma ok. 74 m n.p.m. (to niby niedużo ale można się porządnie zasapać). To tu ponad 1000 lat temu miała żyć wczesnośredniowieczna ludność. Około XII-XIII wieku grody podupadły, rozwijać się natomiast zaczęły wsie zakładane na śródleśnych polanach. Nie wiadomo do końca czy grodzisko było osadą czy tylko grodem obronnym, gdzie podczas najazdów kryła się okoliczna ludność.
Podczas przedwojennych wykopalisk archeolodzy znaleźli tu kości zwierzęce i pobite, zdobione falistą linią gliniane naczynia. Pół metra pod ziemią zakopane było palenisko. Stoki częściowo dość strome, od południa porośnięte są starymi dębami.
W Klęskowie przy ul. Chłopskiej trafiamy na dwa ogromne dęby - jeden o obwodzie 684 cm i wysokości 25 m., drugi ma 622 cm szerokości i jest wysoki na 23 m. Oba są pomnikami przyrody. Trzeci, największy, usechł i został wycięty w 1951 roku. Wszystkie poświęcone są Bolesławowi Krzywoustemu, który, jak głosi legenda, podczas walk z wojskami pomorskimi w 1121 roku na polach między Klęskowem a Zdunowem, spoczął pod jednym z nich. W rzeczywistości drzewa są dużo młodsze, liczą około 700 lat.
Mało kto wie, że przez tereny od Płoni aż do Wielgowa były miejscem bitwy stoczonej przez Bolesława Krzywoustego z wojskami pomorskimi w 1121 r, w drodze na Szczecin. Podczas zdobycia grodu Krzywousty postąpił strategicznie bo Odrę i bagna otaczające Szczecin przeszedł zimą gdy były ścięte lodem. Niespodziewany atak przyniósł zwycięstwo.
11 kamieni. A w zasadzie 10, bo jeden z nich w lutym został ukradziony. Są ułożone w jednakowych odstępach na drodze między Przełęczą Trzech Braci a Podjuchami. Na każdym z nich krzyż lotaryński i data 1773. Co mogą oznaczać te symbole? Teorii jest kilka. Część z nich dotyczy bliżej nieokreślonej w czasie epidemii dżumy. Bo Karawaka to krzyż choleryczny lub krzyż morowy. Zasłynął w historii jako cudowny środek chroniący od dżumy, czyli moru. Stąd wyobraźnia podsuwa wersję o tym, że są to zbiorowe mogiły. Lub, że kamienie mogły zostać ustawione by odstraszać morowe powietrze. Jednak tę teorię łatwo podważyć ponieważ w okolicach roku 1773 nie było w okolicach Szczecina żadnej epidemii. Dlatego duże grono miłośników puszczy twierdzi, że w rzeczywistości są to po prostu kamienie graniczne między ziemiami szczecińskimi a gryfińskimi. Zwłaszcza, że data zbiega się z reformą administracyjną w Prusach.
Wzgórze ma 119,2 m n.p.m. Położone jest na zachodnim krańcu puszczy. Przed wiekami na tym wzgórzu stała pustelnia. Mieszkał w niej pochodzący z daleka mnich, który chciał nauczać ludzi wiary chrześcijańskiej. Jednak oni nie chcieli słuchać. Mówił więc do ptaków i dzikich zwierząt, które wypełniały jego przykazania. Tu umarł i został pochowany.
Albo nie. Nie tylko zwierzęta go słuchały. Kiedyś był świadkiem jak rozbójnicy napadli na przejeżdżającego leśnym duktem kupca. Złodzieje chcieli zabić micha jednak ten zaczął do nich przemawiać i tak wzruszył zbójców, że puścili go wolno i dali worek złota. A potem się nawrócili.
To tylko legendy, ale wchodząc na tę górę i siadając na ogromnym zwalonym drzewie chce się w nie wierzyć. Bo tu jest tak cicho. I spokojnie. I historia też jest. Ta akurat potwierdzona.
Na wierzchołek wieży prowadziły od strumienia Jeziorna drewniane, niezachowane już schody. Tam stał otoczony kamiennym kopcem pomnik Carla Frierdicha Meyera, nauczyciela szczecińskich szkół, współzałożyciela i prezesa Buchheide Verein, autora m.in. turystycznej mapy Puszczy Bukowej. Dziś po schodach nie ma śladu a pomnik jest zdewastowany. Jednak na kupie kamieni wciąż leży pamiątkowa tablica. Można ją odnaleźć bez trudu.
700 lat temu ten strumyk napędzał młyńskie koło. Właścicielami młyna byli wtedy cystersi z Kołbacza.
W XVII wieku, podczas wojny trzydziestoletniej (1618 - 1648) młyn miał przerwę w produkowaniu mąki. Zamiast tego mielił potrzebny do walk proch. Potem jego pierwotna rola została przywrócona. W 1828 roku nowym właścicielem został Friedrich Jaeckel. Nie tylko poddał młyn gruntownemu remontowi ale też zmienił mechanizmy przystosowując go do produkcji papieru. Tu powstawały worki dla cementowni ''Stern''
Prawdziwy rozkwit tego magicznego miejsca przypadł na lata 80 i 90 wieku XIX. Wtedy młyn zamieniono w restaurację, która bardzo szybko zaczęła przyciągać tłumy szczecinian, którzy przyjeżdżali przy trunkach i obiedzie posiedzieć wśród drzew.
To wymarzone miejsce dla obdarzonych wyobraźnią poszukiwaczy skarbów. Wchodząc między drzewa i przechadzając się urywanymi niespodziewanie schodami w pagórku można trafić na prawdziwe perełki, m.in. fragmenty zastawy (niektóre mają jeszcze firmowe logo), kieliszki a nawet... liczącą ponad 100 lat tubkę po paście do zębów. Są też skarby, które znaleźć trudniej ale przynoszą ogromną radość. Nam udało się znaleźć oryginalne krzesło. Trochę wybrakowane ale nie ulega wątpliwości - to jedno z krzeseł umieszczonych na pocztówce.
Niestety wojna doszczętnie zniszczyła restaurację. Zostały tylko ślady fundamentów i schody. No i szemrzący wodospad, który najlepiej podziwiać siedząc pod drzewem, które rośnie na skarpie tuż nad nim.
Idąc kawałek dalej w głąb lasu trafimy na dwa samotne groby na wzgórzu.
To cmentarzyk rodziny Jaeckel. Zachowała się leżąca kamienna płyta nagrobna kobiety - Friederike Jaeckel 1790-1871 oraz pomnik upamiętniający poległego 15 czerwca 1918 we Francji Ottona Jaeckela.
Postawione przed wojną granitowe kamienie pokazują granicę administracyjną powiatu gryfińskiego. Biegła ona od rzeki Płoni, przez północne i zachodnie skraje Puszczy Bukowej w kierunku Żydowiec.
Kamienie Graniczne ustawione są w dwóch grupach. Pierwsza to 14 kamieni, które są ustawione od Doliny Chojnówki do działek przy ul. Chłopskiej. Są od siebie oddalone o ok. 80 metrów. Druga grupa składa się z dziewięciu kamieni i ustawiona jest na wschód od Drogi Dolinnej.
Kamienie z krzyżem były prawdopodobnie starszą formą znakowania granic, nowsze to betonowe lub kamienne słupki. Ułożenie kamieni pokrywa się z granicą zaznaczoną na mapach z roku 1905 i późniejszych.
To niezwykle urokliwe miejsce było jednym z najczęściej pokazywanych na przedwojennych pocztówkach. Nieopodal drogi płynie strumyk. Przepływa przez betonową, rzeźbioną zaporę z 1894 roku tworząc niewielki wodospad. Prowadzą do niego schody, dookoła stoją ławki, gdzie panie w kapeluszach i panowie z laskami spędzają niedzielne popołudnia. Tak wyglądało Worpitzky Quelle przed wojną. Było to jedno z ulubionych miejsc weekendowych spacerów całych rodzin.
Dziś dookoła Ciurkadełka (bo tak jest określane) trudno dopatrzyć się śladów dawnej świetności. Teraz bije nieśmiało zarośnięte drzewami, przygniecione leżącymi pniami i zapomniane przez spacerowiczów. Ale tu trzeba zajrzeć. Pokierują was wyrastające ze zbocza kamienne schody, które są dobrze widoczne z drogi i zdają się prowadzić donikąd.
Swoją nazwę źródełko zawdzięcza dyrektorowi Podejucher Bergwerke, czyli prosperującej w Podjuchach kopalni kredy.
Kto by się spodziewał, że w Płoni kiedyś było tak wyjątkowe miejsce? Jadąc ulicą Senną dojeżdżamy do tabliczki z oznaczeniem miejscowości Mazurkowo. Składa się ono z samotnej leśniczówki. To tu, przed pierwszą wojną światową znajdowało się ulubione miejsce łowów i odpoczynku króla pruskiego Fryderyka II, cesarza Wilhelma II, Bismarcka, Carla von Clausewitza, Helmuta Moltkego a przed drugą wojną - Göringa. W rozebranym ok. 1950 r. dawnym budynku leśniczówki na ścianach wisiało wiele pamiątek po wysoko postawionych gościach. Idąc kilkadziesiąt metrów drogą skręcającą wzdłuż wąwozu tzw. Cesarka. To pomnik upamiętniający pobyty dostojników niemieckich. Na środku stał okrągły kamień, wokół niego mieściło się dwanaście kamiennych siedzisk, które na oparciach miały wyryte nazwiska.
Niestety większość głazów została zdewastowana głownie podczas ekshumacji pochowanych tu 15 żołnierzy radzieckich poległych w 1945 r. Ale jeszcze do 1975 r. można było na odłamkach głazów odnaleźć fragmenty imienia Wilhelma II, nazwisk Clausewitza i Moltkego. Teraz żeby znaleźć fragmenty oparć trzeba przegrzebać się przez sterty starych zderzaków i śmieci można znaleźć fragmenty oparć.
Dodatkową atrakcja tego miejsca jest wyjątkowe drzewo. Kilka żywotników zachodnich zostało zasadzonych bardzo blisko siebie tak, że tworzą zamknięty krąg, w którym można się ukryć.
Samolot pasażersko - transportowy Junkers 52 wspólnych radziecko - niemieckich linii lotniczych Deruluft 31 stycznia 1935 roku wyleciał z Królewca do Berlina. Na pokładzie było czterech członków załogi i siedmiu pasażerów. Tuz przed godziną 19, najprawdopodobniej w wyniku oblodzenia samolotu i fatalnych warunków pogodowych, podczas podchodzenia do międzylądowania w Dąbiu samolot zahaczył o drzewa i runął na ziemię. Wszyscy zginęli.
W miejscu, gdzie doszło do katastrofy dziś stoi pamiątkowy kamień. Jednak, co dziwne, nie jest to pomnik poświęcony wszystkim ofiarom a jedynie jednemu z pasażerów - Albrechtowi Rudelsdorffowi, który w dniu katastrofy miał 36 lat. Jako jedyna z osób znajdujących się na pokładzie pochodził z Berlina. Dlaczego tylko on doczekał się pamiątkowego głazu? Tego nie wiadomo. Źródła milczą też o tym kim był.
Czasami można w tym miejscu trafić na wygrzebane przez poszukiwaczy części rozbitej maszyny.
Na grób trudno trafić przypadkiem. Mieści się na niewielkim górce między drzewami. Nie widać go z drogi. Ale warto zboczyć i go poszukać. Stoi ok. 200 metrów od Drogi Kołowskiej po przeciwnej stronie niż wzgórze Bukowiec. Regularnie zapalają tu znicze wielbiciele puszczy.
W 1902 roku kiedy sanatorium powstało to miejsce w niczym nie przypominało widocznego dziś krajobrazu. Nie byo autostrady ani nawet w połowie tak gęstego zalesienia. Dlatego miejsce było idealne dla kuracjuszy. Na pomysł stworzenia na skraju puszczy sanatorium, gdzie ludzie mogą wypocząć i podreperować zdrowie, wpadł dr Lindtner, znany lekarz z Dąbia. Na wzgórzu stanęły dwa pawilony - zimowy, w którym mieściła się oszklona sala jadalna i letni, gdzie mieszkali kuracjusze. Oba budynki połączone były korytarzem.
Gdy wybuchła I wojny światowej sanatorium zawiesiło swoją działalność. Jednym z ostatnich gości w 1914 roku była Johanna Elberkirchen pisarka feministka, która właśnie tu miała poznać swoją późniejszą partnerkę Hildegard Moniac. Po wojnie do sanatorium znów wrócili kuracjusze. W 1923 roku w kompleksie powstał dom dziecka ?Kinderheim Bismarckhöhe?, a w 1929 r. dom starców. Mimo, że sanatorium przetrwało wojnę, budynki rozebrano z tajniaka w latach 40-tych.
Dziś idąc wzdłuż autostrady trafimy na ruiny. Nie sposób ich przeoczyć, ponieważ od razu rzuca się w oczy pochodzący z 1930 podjazd dla wózków inwalidzkich (powstał gdy sanatorium zamieniło się w dom starców). Podjazd prowadził do budynku. Teraz urywa się w połowie. Pod nim ruiny, pozapadane piwnice, pięknie omszałe fundamenty. A kawałek dalej brama. To na niej wisiał szyld, który informował, że jesteśmy w sanatorium. Po przejściu przez bramę szło się do głównego wejścia piękną aleją.
Wyrastają w środku lasu. Nagle. Nie zaczynają się i nie kończą. Po prostu stoją między pagórkami. Nie płyną pod nimi rzeki, nie ma wielkich wąwozów. Pierwszy jest z pozoru zwyczajny. Ot, taki sobie betonowy most. Ale wystarczy wejść pod niego i dokładnie się przyjrzeć żeby zobaczyć, że coś jest nie tak. Otóż most opiera się na trzech kolumnach. Każda jest inna - jedna okrągła, druga kwadratowa, trzecia ośmiokątna.
Kolejny most jest jeszcze bardziej niezwykły. Ma okrągłe zwieńczenia, urywa się w połowie.
I w końcu trzeci - najdłuższy najwyższy, rozdzielony na dwie, oddalone od siebie o kilkanaście metrów części.
Co w środku lasu robią betonowe mosty prowadzące donikąd? Okazuje się, że były to mosty ćwiczebne dla saperów, którzy stacjonowali niedaleko. To tu szkółka saperska uczyła się zakładać ładunki na różnych kolumnach i różnych konstrukcjach. Chodziło o to, by saperzy byli w stanie wysadzić każdy obiekt.
Według niektórych świadków do ćwiczeń na poligonie saperskim służyły nie tylko mosty. Skrajem znajdującej się kilkadziesiąt metrów dalej polany biegły stumetrowe tory kolejowe ze zwrotnicami i wagonami. Chodziło o to, by saperzy mieli gdzie wprawiać się w sztuce wysadzania torów. Do ćwiczeń służyły też drogi. Na każdym odcinku nawierzchnia była inna: betonowa, wyłożona różnymi rodzajami kostki brukowej, a nawet drewnianymi belkami. W lesie żołnierze mieli też mieć do dyspozycji salę wykładową, która się nie zachowała.
Na miejscu żołnierze mieli do dyspozycji okazały budynek z salami wykładowymi. W 1974 r. budowlę rozebrano.
Jest teoria, która mówi, że ośrodek w puszczy mógł służyć saperom z Africa Corps sławnego feldmarszałka Rommla bo wszystkie znalezione w tym miejscu miny ćwiczebne były pomalowane na kolor piaskowy.
Uroczysko robi niesamowite wrażenie. I wcale nie trzeba być pasjonatem powojennych pozostałości, żeby docenić wystające w ziemi i porośnięte drzewami ogromne betonowe kręgi. Prawdopodobnie kiedyś były to radzieckie magazyny. Choć w środku leży sporo śmieci bo miejsce jest wykorzystywane jako poligon dla painballowców oraz jako miejsce palenia ognisk, to nie dajcie się odstraszyć. Bunkry miejscami zapadnięte, przysypane piachem są miejscem urokliwym. Wchodząc do środka (warto zabrać latarkę) znajdziemy się w korytarzu centralnym o wymiarach 2x2 m. Dalej są trzy komory o niewielkich rozmiarach ( szerokość 4m i długość 8 m i wysokość około 3 m).
Na podłodze znajdziemy jeszcze ślady metalowych mocowań pod agregaty prądotwórcze. Dalej wchodzimy do trzech znacznie większych komór. Mają szerokość 6-7 m, długość 10m i wysokość około 5-6 m. Najlepiej wybrać się tam w tygodniu, ponieważ w weekend przychodzi tam dużo ludzi.
Wjeżdżając na polanę widzimy pagórki. Kilka. Albo nawet kilknaście. Równo obrośnięte trawą, do każdego prowadzi wybetonowane wejście. W środku żelbetowe sklepienia. Jakby mieszkały tu hobbity. Tylko duże, bo w środku pagórka jest przestronnie. I chłodno. To miejsce to prochownia a dokładnie GSA czyli Garnizonowe Składy Amunicji dla garnizonu Podjuchy. Tu, pod specjalnym nadzorem wojsko trzymało broń. Teraz zamiast pocisków do karabinów w prochowni zamieszkają nietoperze. To pomysł Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, która budując drogę S3 zabrała tym zwierzętom legowiska i teraz, zgodnie z ustawą musi przeprowadzić kompensację. Czyli zapewnić nowe. A prochownia nadaje się idealnie. Tyle, że to oznacza, że od 1 października do połowy kwietnia nie będzie można tam zaglądać. Zatem spieszcie się bo warto.
Jeszcze niecałe 10 lat temu spacerując po puszczy można byo niespodziewanie znaleźć się w wagonie kolejowym zakopanym pod ziemią. W latach 70-tych ustawiło je tu wojsko polskie, by służyły sztabowcom podczas ćwiczeń. Niestety w 2004 roku wagony zniknęły. Jest hipoteza, że zabrała je wyspecjalizowana grupa złomiarzy. Pozostały po nich jedynie duże wgłębienia.
Legendy o tym, że na dnie jeziora spoczywa wrak samolotu znali wszyscy okoliczni mieszkańcy już od wczesnych lat 50-tych. Bo ktoś widział, inny słyszał. Jednak informacja potwierdziła się w 1981 roku kiedy ekipa płetwonurków z klubu Wodołaz, pewnego listopadowego poranka zanurzyła się w odmęty.
Wychodząc z wody wyciągnęli na brzeg ciężki, metalowy, duży element. To łopata śmigła samolotu, który odnaleźli na dnie, na głębokości ok. 12 metrów. Po wyjściu na powierzchnię dokładnie zrelacjonowali swoje odkrycie czekającym na brzegu dziennikarzom. Mówili, że to dwusilnikowy samolot Luftwaffe, że kabina pilota prawie nie uległa zniszczeniu za to oderwane jest jedno ze skrzydeł wraz z silnikiem. Wraku nigdy nie wydobyto.
O tym, że są wiadomo od zawsze. Kiedyś penetrowały je okoliczne dzieciaki i poszukiwacze wojennych pamiątek. Przez kilka ostatnich lat były zagrodzone płotem i pilnowane przez psy. W tym czasie zostały posprzątane i przystosowane dla turystów. Będą otwarte najprawdopodobniej w połowie maja. My zajrzeliśmy do środka na dwa tygodnie przed premierą.
Podziemne korytarze powstały najprawdopodobniej pod koniec XIX lub na początku XX wieku. Wtedy to w tym miejscu znajdowała się kopalnia kredy zalana w 1925. Podczas wojny sztolnie zostały wybetonowane a ok. 500 m bunkrów zaczęło pełnić funkcje wojskowe. Zanim jednak wejdziemy do bunkrów warto zwrócić uwagę na zewnętrze zabudowania. Ich dach nie ma kantów, jest pofalowany i obrośnięty mchem. Wszystko dlatego, żeby obiektu nie można było wypatrzyć z powietrza. Bo przecież linie proste w przyrodzie nie występują.
Bunkry, które zostały przystosowane do zwiedzania, w większości są oświetlone. Nie wszędzie jednak, dlatego warto wziąć ze sobą latarkę. Chodząc labiryntem podziemnych korytarzy spójrzmy w dół - mniej więcej na wysokości kolan znajdują się jeszcze namalowane przez Niemców numery. Chodziło o to by w razie sytuacji kryzysowej każdy żołnierz usiadł przy swoim numerze by było wiadomo kogo brakuje.
Ciekawym miejscem są też niewielkie pomieszczenia. Najprawdopodobniej były to bezodpływowe toalety. Nieczystości przysypywało się torfem a wieczorem dyżurny wynosił je w wiadrze na zewnątrz.
Po wojnie do podziemii, gdzie kiedyś stacjonowali niemieccy żołnierze broniący terenów puszczy wprowadzili się strażacy, którzy mieli tu swój sztab. Jednak razem z nimi pojawili się też urzędnicy. W jednym z pokojów wyłożonych boazerią, której nadpalone ślady możemy jeszcze znaleźć na ścianach, odbywały się narady. Boazeria miała wygłuszać.
Na wieży, gdzie Niemcy mieli radiolatarnię która pomagała samolotom wylądować podczas silnej mgły, w latach 50 -tych stanęły maszty służące do zagłuszania Radia Wolna Europa. Potem, kiedy zagłuszać nie było czego a strażacy się wynieśli, podziemia popadły w ruinę.
Ale bunkry skrywają jeszcze wiele tajemnic. Georadar pokazał, że kilkanaście metrów poniżej może znajdować się kolejna kondygnacja. Do czego służyła? Tego na razie się nie dowiemy, bo opiekujące się podziemiami Szczecińskie Towarzystwo Poszukiwawcze nie ma pieniędzy na tak kosztowną eksplorację.
Na tym niewielkim wzniesieniu ok. 250 m na południe od urwiska nad Jeziorem Szmaragdowym i ok. 150 m na północny zachód od autostrady (niebieski szlak) mieściło się stanowisko ogniowe niemieckiej artylerii broniącej w 1945 r. dojścia do Odry. Do 1955 roku można było oglądać tu działo, które miało doskonałe pole ostrzału okolicy. Jeszcze w przewodniku Stanisława Grońskiego z 1953 roku czytamy ''nad wschodnim jego [Jeziora Szmaragdowego] brzegiem idziemy pewien czas [szlakiem niebieskim] razem ze szlakiem żółtym. Następnie odchodzimy od brzegu jeziora i docieramy do armaty pozostaej tu z czasów drugiej wojny światowej; raz wzgórze zarosło drzewami a samo stanowisko nie jest wyeksponowane, choć nie jest trudno je znaleźć. Mieści się przy samej ścieżce, po prawej stronie (patrząc twarzą do szczytu góry). Żeby odnaleźć betonowy fundament, do którego było przytwierdzone wystarczy odgarnąć liście. Tam znajdziemy też metalowe pozostałości po konstrukcji baterii.
To dziwny grób. Znajduje się na terenie poligonu, jednak zapytani żołnierze o nim nie wiedzą. Wiedzą za to piechurzy, którzy zaglądają do puszczy. Idziemy więc do zagajnika, gdzie powinien być. Z daleka nie widać. Trzeba systemowo. Rozdzielamy się, zagajnik nie jest szeroki. Po jednej stronie droga, po drugiej autostrada. Każde z nas na swojej części wypatruje grobu. Jest. Pod drzewem, niewielki. Kiedyś pomalowany biało farbą, teraz po prostu betonowy. U wezgłowia mogiły stoi element zapory przeciwczołgowej. W środku grób ogrodzony metalowym płotkiem. Sztuczne kwiaty, znicze. Niedawne. Na drzewie tuż przy grobie ktoś w latach 90-tych przybił metalową tabliczkę. Na niej wygrawerowany cyrylicą napis ''Kapitan Kitajew Konstanty. 1944''.
Jak podają rosyjskie źródła, taki kapitan faktycznie istniał. Są jednak nieprecyzyjne co do jego losów. Według jednego Konstantin Dmitrijewicz Kitajew służył w 288. pułku artylerii przeciwpancernej 65. Armii, która w marcu i kwietniu 1945 r. walczyła w rejonie Puszczy Bukowej. Kitajew jest oznaczony jako ??zaginiony?? w tym czasie. Według innego wykazu tak nazywał się kapitan zmarły 22 kwietnia 1945 r. w 157. batalionie medyczno-sanitarnym stacjonującym wówczas w odległym o kilkanaście kilometrów Gardnie, gdzie miał zostać pochowany. Kilka lat temu pojawił się pomysł by po uzyskaniu zezwoleń ekshumować szczątki i przenieść je na jeden z wojennych cmentarzy.
Do ewentualnych hien cmentarnych - w grobie nie ma już nic, co może posłużyć jako pamiątka. Osoby opiekujące się grobem już kilkakrotnie zasypywały doły po poszukiwaczach.
Z tego wzgórza radziecki generał Paweł Batow, którego armia, wchodząca w skład 2 Frontu Białoruskiego zdobyła Szczecin, kierował operacją forsowania Odry w kwietniu 1945 roku. Jednak miejsce nie jest łatwo znaleźć. W niektórych źródłach pod hasłem ''wzgórze Batowa'' widnieje zdjęcie i opis pobliskiego wzgórza z wieżą triangulacyjną, która prawdopodobnie służyła za punkt obserwacyjny.
Jednak centrum dowodzenia znajdowało się po przeciwnej stronie drogi między Kluczem a Chlebowem, na skarpie po starej żwirowni. Pod jednym ze starych drzew, gdzie generał Batow miał krzyżykami na mapach sztabowych oznaczać cele swojej armii, stoi kamień. Kiedyś była do niego przytwierdzona tabliczka, jednak najprawdopodobniej ktoś ją ukradł.
Albo wcale jej tam nie było. Bo wcale nie wiadomo czy to na pewno to wzgórze. Owszem, jest góra. I widok na Odrę. I nawet jest głaz. Jednak na głazie śladów po tabliczce brak. Mimo, że Czarek myśli, że zjadł wszystkie rozumy, tu prawdopodobnie się myli. A tropienie Batowa było tak emocjonujące, że na rzekomym wzgórzu o mało nie doszło do rękoczynów:)
Wszystkie komentarze